Na przejściu krótka kolejka. Czekamy pół godzinki i jesteśmy odprawiani. Swoją drogą to dla mnie nowe doświadczenie, bo nigdy wcześniej nie przekraczałam lądowej granicy. Na początek dostajemy jakieś kwity do wypełnienia w języku angielskim. Szybciutko wpisujemy swoje dane osobowe i zadowoleni pewnym krokiem zbliżamy się do kontroli paszportowej. Tu zaczynają się schody. Okazało się, że nasze druki są źle wypełnione i musimy je poprawić. Niestety w okienku nie powiedziano nam w czym dokładnie jest problem. Z pomocą przyszli rodacy, którzy podpowiedzieli nam, że na tablicy wisi wzór jak wypełnić ten druk. Chodziło o to, że nie wpisaliśmy adresu pobytu na Ukrainie. A co kogo obchodzi, gdzie będę się zatrzymywać! Na szczęście jest we wzorze adres, który należy wpisać. Tym razem druki są już poprawnie wypełnione, pieczątka w paszporcie i na wruku więc do przodu. Podjeżdżamy do celników, ale jakoś nie byli nami zainteresowani to jedziemy dalej. Ostatnia kontrola i znowu problem, bo brakuje nam jakiejś pieczątki. W tym samym czasie jakiś gościu wskakuje nam do auta bez słowa wyjaśnienia. Musimy wracać po pieczątkę, więc wysiał. To chyba jakiś autostopowicz był. Podchodzimy do celników po piecząkę i mówimy,że nie rozumiemy o co chodzi. W odpowiedzi słyszymy "włóż dychę do paszportu to zrozumiesz". Jako ludzie inteligentni poradziliśmy sobie bez dawania łapówki, ponieważ przed wyjadem postawiliśmy sobie za punkt honoru nie dawać żadnych łapówek. Dalej było już bez problemu.