Wyszliśmy już z dżungli do strefy lasów iglastych. Zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wczorajszy kryzys minął i od razu lepiej się maszeruje. Postanowiłam nie poddawać się tak łatwo i dokończyć trekking. Wraz ze zmianą roślinności zmieniła się też kultura na tybetańską. Niestety mój przewodnik-pierdoła nic nie potrafił mi o niej opowiedzieć, a szkoda bo miałam wiele pytań. W okolicy jednego z najtrudniejszych podejść tego dnia poznałam pewnego Kanadyjczyka, który jakiś czas temu wspinał się z p. M. Wojciechowską. W trakcie naszej rozmowy wynikła śmieszna sytuacja. Jak to on określił "Polki to twarde kobiety, a przynajmniej ja takie poznaję...". O ironio!!! A pomyśleć, że nie dalej jak wczoraj prawie z płaczem chciałam wracać do domu, a dziś pretendowałam do miana twardzielki ;) Jak się później okazało szlak miał dwa warianty. Jeden po kolana w lodowatej wodzie przez wodospad - nie skorzystaliśmy. Drugi pionowo w dół po gładlim, śliskim zboczu (hardcore) zwłaszcza z moim malusim plecaczkiem, dzięki, któremu traciłam równowagę. W pierwszej chwili jak zobaczyłam to zejście to zamarłam. Spojrzałam na mojego przewodnika i powiedziałam do niego - to taki żarcik, że mamy tędy schodzić, tak? Niestety nie żartował. Po zejściu na granicy życia i śmierci było godzinne podejście. Tam na szczęście było się czego przytrzymać/złapać. Jak się później okazało większość trekkerów wybierała opcję pierwszą, chyba łatwiejszą. Doszłam więc do wniosku, że to była zemsta pierdoły za wczorajszą kłótnię ;) A może, na tym zboczu chciał się mnie pozbyć??? Cóż, nie udało się. Zjedzona tuż przed zejściem najpyszniejsza na świecie zupa dyniowa dodała mi supermocy, żeby poradzić sobie z tym super wyzwaniem. Po drodze słyszałam wiele pozytywnych opinii o jednym hotelu w Chame, więc powiedziałam do pierdoły, że dziś ja wybieram miejsce na nocleg. Na szczęście nie miał nic przeciwko. Woda w prysznicu była letnia, więc pełen luksus :) Warunki w prysznicu skłaniały jednak do oszczędności wody i maksymalnego skrócenia czasu kąpieli :) Na kolację przepyszne momo. Pewna babuleńka, z rodziny właścicieli, dosyć długo wpatrywała się we mnie. W pewnym momencie wzięł mnie za rękę i strofowała, że jestem za chuda i czy chcę dokładkę. Z uśmiechem podziękowałam, ponieważ porcja momo była olbrzymia i nic więcej już bym nie zmieściła.