Obudziłam się przed świtem. Nie to że chciałam, właściwie to właśnie wtedy miałam największą ochotę na sen. Zgrzyt podnoszonych metalowych rolet i brzęk łańcuchów podczas otwierania miejscowych biznesów skutecznie wybiły mi z głowy dalszy sen. Co poradzić?!? wstałam więc niespiesznie i zaczęłam pakowanie. Podczas pakowania towarzyszyły mi skrajne emocje. Z jednej strony ekscytacja, że oto dziś zacznę mierzyć się z najwyższymi górami świata. Z drugiej zaś obawa, czy sobie poradzę, czy dopadnie mnie choroba wysokościowa, czy dam radę targać samodzielnie mój 14 kilowy plecaczek. Wtedy takie obawy były całkowicie uzasadnione, ponieważ to był mój pierwszy raz w górach. No dobra, może odrobinę za późno postawione pytania, ale dopiero teraz dotarło do mnie że to się dzieje naprawdę. Wczoraj, za radą mojego przewodnika zamówiłam śniadanie. Niestety ponieważ Surendra zachlał trochę ze swoim kuzynem to sama musiałam zorganizować sobie śniadanie. Później mnie przeprosił, że zaspał. Ponieważ byłam bardzo podekscytowana wędrówką, to nawet nie zwróciłam uwagi na jego zachowanie. Po śniadaniu niespiesznie wyruszyliśmy w drogę. Szlak wiódł obok koryta rzeki Marsyangdi. Przepiękna, błękitna, krystalicznie czysta woda. Pachnąca dżungla. Koncert na tysiąc głosów leśnego ptactwa. Niezliczona gama zapachów. Dojrzewający lub już skoszony ryż na maleńkich, tarasowych poletkach. I wilgotne, gorące powietrze. To wszysto towarzyszyło mi i zachwycało mnie podczas pierwszego dnia trekkingu. Były też i minusy tego dnia. Z krajobrazowych to budowana przez Chińczyków elektrownia wodna na Marsyangdi, z typowo trekingowych to mój przewodnik-pierdoła zgubił drogę i przez niego musiałam w największym upale zejść niepotrzebnie 30 minutowy odcinek by ponownie się na niego wdrapać oraz finisz, który okazał się pionową ścieżką po schodach. Ostatnie podejście tego dnia przy tym upale i z moim obciążeniem na plecach wydawało mi się awykonalne. Jednak jakimś cudem się tam wdrapałam. W nagrodę dostałam pokój z olbrzymim pająkiem na ścianie (pewnie po to żebym nie czuła się samotna) i prysznic z gorącą wodą. I nic mi więcej nie trzeba było do szczęścia. Na kolację zamówiłam dhal bat - pierwszy i ostatni raz. Ponieważ ciemno robiło się po 17, w lodgy nie było nikogo więcej (większość trekkerów poszła do następnej miejscowości), pierdoła po angielsku za bardzo nie kumał to robiłam notatki. Gdy i to stało się niemożliwe z powodu braku prądu, dołączyłam do pająka z nadzieją, że może dziś po tak dużym wysiłku uda mi się szybko zasnąć. Nadzieja była złudna. Wyszłam więc na balkon by obserwować życie wioski.